poniedziałek, 30 marca 2015

Libster blog Award #3

Nominację otrzymałam od Nominacje są otrzymywane od innych blogów, za "dobrą robotę". Jest dla blogerów o mniejszej ilości obserwatorów. Należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która cię nominowała, dalej ty nominujesz 11 osób, oczywiście informujesz ich o tym oraz zadajesz 11 pytań. Nie nominujemy bloga osoby, która cię nominowała."Pytania:
1. Masz męża/mężów?

Po nazwisku na pewno widać XD A poza tym to jeszcze Holder z Hopeless i Edward Cullen.

2. Ulubiony film? (najlepiej nie ekranizacja)
Ekranizacja to Kosogłos cz 1, a nie ekranizacja, to Titanic ;-;
3. Lepsza jest obojętność czy jawna niechęć?
Niechęć. Zdecydowanie...
4. Ulubione paringi?
Peetniss, Skolder
5. Jakie masz ściany w pokoju?
Białe :3
6. Myślałaś/eś kiedyś co się z tobą stanie po śmierci? Do jakiego wniosku doszłaś/doszedłeś?
Cóż... Doszłam do wniosku, że myślenie o tym, to tylko napawanie się złudną nadzieją na coś, cop może okazać się jednie wytworem głupiej, ludzkiej wyobraźni. Lepiej nie zastanawiać się nad pośmiertnym życiem, bo jeśli dojdziemy do wniosku, że takowe istnieje, to nie będziemy w pełni korzystać z tego przedśmiertnego, a jeśli dojdziemy do wnioskyu, że go nie ma, to balibyśmy się bawić czy wychodzić z domu i kozystać z życia, a wtedy stałoby się ono bezbarwne i pozbawione sensu.
Więc wolę żyć w niewiedzy.

7. W jakich jesteś fandomach?
Igrzyska, Hopeless, jlaw, Jhutch, Ellen Degeneres, 30STM, Europe, Imagine Dragons, Rywalki, OneRepublic, Coldplay, Willow Sheilds, John Green
8. Piosenka, która najlepiej opisuje cb/twój dzisiejszy nastrój?
Hurricane - 30 seconds to Mars
9. Kakałko czy herbata?
Jakby powiedział Ser z domu wymyślonych przyjaciół pani Foster: LUBIĘ KAKAŁKO!
10. Jakie przedmioty lubisz w szkole?
Szwedzki, Plastyka i profil
11. Jak podchodzisz do kłamstwa?"Lepsza bolesna prawda, niż słodkie kłamstwo"




Nominuję:
1. http://peetaikatnissnazawsze.blogspot.se/
2.http://afterthehungergames.blogspot.se/?m=1
3. http://czytanie-moim-tlenem.blogspot.se
nie mam więcej ;-; mało blogów niestety czytam


Pytania:
1.Luuuubisz kaszkę?

2.Ulubione letnie zajęcie?
3.Wolisz mieć parówki zamiast palców czy pocić się musztardą?
4.Jakie znasz języki?
5.Korzystasz z usług tanich linij lotniczych Biedronka erlajns? :3 (no bo kto tego nie robi?)
6.Lubisz dubstepy? XD
7.Czytasz mojego bloga?
8.Twój autorytet.
9.Ulubione danie?
10.Ulubiona książka?
11. Ulubiony, amerykański film?

109. Koszmarów ciąg dalszy

Hej...
Cóź... Nie mam pojęcia jak by tu was przepraszać... Mam problemy z wifi, a do tego piszę książkę i jakoś tak się to w kupę nie chce złożyć. Jeszcze raz przepraszam, a publikację nowej notki przewiduję na niedzielę, ale nic nie obiecuję. Informacje będą się pojawiały na stronie na facebooku.
ADRES DO NIEJ ZNAJDZIECIE Z BOKU
-Tina
################################

Patrząc z góry – lasy Anglii niczym się nie różnią od Lasów Panem. Kiedy jednak nasz poduszkowiec wkracza na zabudowane tereny, przylepiam nos do szyby i z zafascynowaniem przyglądam się wysokim budynkom i pięknym parkom. Wszystko wydaje się dużo bardziej malownicze i pełne życia.
Steward w niebieskim uniformie obwieszcza, że lądujemy za piętnaście minut. Po tak potwornie długim locie, ta wiadomość powoduje, że głośno wzdycham z zadowoleniem.
Bolą mnie plecy i pośladki. Oczy są podkrążone od zbyt małej ilości snu. Zmęczenie czuć też w każdej innej możliwej części ciała, zaczynając od palców u stóp, a kończąc na końcówkach włosów.
Mój mąż wygląda dużo lepiej. Po nocy spędzonej w niewygodnym fotelu ma, co najwyżej mocno potargane, długie blond loki i lekko niewyraźny wyraz twarzy. Wpatruje się w niego z zafascynowaniem...
Opieram się czołem o jego ramię. Ręka, która wcześniej spoczywała na oparciu mojego fotela zsuwa się niżej i ląduje na moich plecach. Niemalże pozwalam sobie odpłynąć, ale z półsnu budzi mnie Peeta po zdecydowanie zbyt krótkim czasie.
Ledwo trzymając się na nogach schodzę z pokładu poduszkowca, podpierając się o niego.
Otoczenie mnie jakoś specjalnie nie zachwyca. Jesteśmy na lądowisku. Dookoła widać parę pasów startowych, a trochę dalej widnieje las.
Poza tym znajdujemy się tylko na ogrodzonym wysokim płotem z siatki, wylanym betonem płacie ziemi.
Peeta chwyta mnie za rękę i prowadzi w stronę jedynego budynku w zasięgu wzroku.



Nigdy nie byłam poza Panem, co zapewne wcale nie jest dziwne.
Z zaciekawieniem przypatruję się wszystkiemu, mimo iż jest tu tylko trochę inaczej niż w Panem. Ludzie ubierają się... No cóż... Nie można tego nazwać kapitolińską modą, ale nie aż tak wiele im brakuję.
Nie ma ruin, trupów, krwi. Jest tylko szanujące się społeczeństwo.



Zostajemy zesłani do „The Castle Hotel”, niedaleko pałacu królewskiego.
Przepiękne ogrody i wspaniałe budynki zapierają dech w piersiach. Wszystko jest czyste i świeże. Wysoko powieszone żyrandole i wystrój bardzo domowy wpływają kojąco na moje zbolałe nerwy.
Na półkach stoją słoje ze sztucznymi przetworami i książki, ściany i podłogi wyłożone są jasnym i ciemnym drewnem, a duże okna dają wrażenie przestrzeni.
Nasz pokój wygląda podobnie. Jest nim p o k ó j, a nie apartament. Nie ogromne pomieszczenia wypchane po brzegi mocnymi kolorami i nieprzyjemnym stylem, tylko jedno, średnie pomieszczenie z dużym łóżkiem, zdobionym biurkiem, wiszącym na ścianie telewizorze, łazienką, telefonem do recepcji, dwoma szafkami nocnymi i fotelem.
Na biurku widnieje plastikowa dyskietka z napisem „free wi-fi” oraz kubek z ołówkami i kupka papieru... Do napinania przemów...
Nie komentuję pokoju w żaden sposób tylko od razu kładę się na miękkiej pościeli, zwijam się w kłębek i zapadłam w mocny sen.



Budzę się, kiedy na dworze jest już ciemno. Przez duże okno mogę widzieć lampy oświetlające ścieżki za hotelem.
Mimo późnej pory, czuję się wypoczęta. Bardzo wypoczęta.
Peeta siedzi przy biurku z ołówkiem w dłoni, który przesuwa się po papierze w zupełnie inny sposób, jak ten, kiedy coś się pisze... On rysuje.
Widocznie i on jest wyspany mimo zdecydowanie późnej pory.
Przyglądam się jego skupionej na twórczej pracy twarzy i delikatnie przesuwającemu się po papierze ołówkowi. Jego przenikliwe spojrzenie wbite w kartkę daje mi do zrozumienia, że nie powinnam go teraz rozpraszać.
Przekręcam się cicho na drugi bok i bez przekonania staram się zasnąć.
Po długiej chwili powieki mi opadają, a ciało po raz kolejny odpręża się i zrelaksowana tracę świadomość pogłębiając się w śnie.



Śni mi się, że po raz kolejny wędruję samotnie po gruzach dwunastki i przyglądam się ulicom, które kiedyś zapełnione były ludźmi, których teraz zastępuje gruz i popiół.
Ale teraz jest tu inaczej. Płomienie buchają, a ciała dopiero zaczynają przeradzać się w popiół.
Ale w pewnym momencie widzę przed sobą poranionego mężczyznę z oderwaną nogą, który krztusi się sadzą i dymem. Ma brudną twarz, wykrzywioną w grymasie nieznośnego bólu, ale i tak łatwo mi go rozpoznać.
Jego blond włosy są prawie doszczętnie spalone, a dookoła tańczą płonienie. Z niebiesiech oczu spływają stróżki łez. Jego krzyk przedziera się przez kakofonię tańczących płomieni i niemalże zbija mnie z nóg.
Skaczę przez płomienie chcąc wydostać jedynego ocalałego. Kiedy jednak jestem o krok od niego i chwytam go za ramię, moje dłonie jedynie prześlizgują się przez jego ciało. Niczym mgła.
Próbuję jeszcze raz, bo płomienie, które nas dosięgają nie robią mi krzywdy, jednak nie dotyczy to mojego towarzysza, który najpewniej mnie nie dostrzega, gdyż jego ciało po raz ostatni wygina się w konwulsjach. Moje ręce po raz kolejny jedynie prześlizgują się przez jego ramiona i dociera do mnie, że nic nie mogę zrobić, bo mnie tutaj nie ma...
Piekarz opada wyczerpany twarzą na ziemię, a jego oczy już się nie zamykają. Ogarnia mnie panika, ale w tym samym czasie ojciec Peety znika sprzed moich oczu.



Leżę na zimnej, wyłożonej płytkami podłodze. Białymi płytkami.
Unoszę wzrok ku górze i napotykam wzrokiem umęczonego człowieka, którego ból stara się ukryć trójca rodem z Kapitolu.
Podnosi się z ziemi i zbliżam się ku fotelowi, na którym siedzi. Chcę dotknąć jego twarzy, ale moje palce nie natrafiają na jego skórę. Zamiast tego napotykają tylko niekończący się chłód pustki.
Raptownie odsuwam rękę, przestraszona.

- Witam, Panie Mellark. – Rozbrzmiewa syczący, głośny głos prezydenta.
Zmierza ku nam z śnieżnobiałą różą. Nadnaturalnie idealną i piękną. Z dłońmi odzianymi w białe rękawiczki i różowymi policzkami.
- Nawet nie ma pan pojęcia, jak cieszy mnie to, że pan postanowił z nami współpracować. I oczywiście, kiedy już wojna dobiegnie końca, to pan zostanie zabity, a pannie Everdeen włos nie spadnie z głowy.
Peeta wpatruje się nieufnie w jego oczy, jakby w głębi duszy wiedział, że Snow łże, ale pragnął mu uwierzyć tylko, dlatego, alby zapewnić mi pełne bezpieczeństwo. Bo to przecież jedyne, co może zrobić.
- Panie prezydencie. Wchodzicie na wizję z trzydzieści sekund.
Peeta, który siedzi na wysokim krześle wzdycha głośno z przerażeniem. Nagle podchodzi do niego kobieta w odrestaurowanym stroju i pochyla się nad niego i szepcze niby to potulnie, ale szybko i ostrzegawczo.
- Jestem Dimetria. Jest człowiekiem Plutarcha. Nie mogę się skontaktować z trzynastką, ale trzeba ich ostrzec. Za nie więcej niż pół godziny poduszkowce Kapitolu dotrą nad trzynastkę i zbombardują tamte tereny. Wykryją je, ale spróbuj ich ostrzec. To bardzo ważne, rozumiesz? A teraz odejdę, zupełnie, jakbym dawała ci wskazówki, a ty udasz, że nie powiedziałam niczego nazbyt interesującego.
I tak też uczyniła.
Krople potu przedostają się przez warstwę pudru na jego czole i górnej wardze, a wyraz jego oczu staje się zagniewany i nieobecny, zupełnie jak wtedy na wizji. Chcę cos do niego powiedzieć, ale nie jestem w stanie. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, a ja prawe umieram z przerażenia na myśl, co za chwilę zobaczę.

Na ekranie obok pojawia się pieczęć Kapitolu przystrojona głośnym hymnem. Snow zajmuje miejsce na podium. Proteza Peety zaczyna wystukiwać dziwny, nieregularny rytm poparta o szczebel wysokiego krzesła.
Snow wita naród. Kamera obejmuje teraz ich obu, kiedy Peeta sfrustrowanym głosem zaczyna mówić o potrzebie natychmiastowego zawieszenia broni. Za nim pojawia się mapa Panem, kiedy on mówi o uszkodzonej infrastrukturze dystryktów, a gdy mówi, poszczególne fragmenty mapy rozświetlają się bądź gasną.
Nagle bez ostrzeżenia na ekranie obok Peety pojawiają się iskry czegoś innego, kiedy Beetee włamuje się do systemu i obejmuje w posiadanie Kapitolińską telewizję.
Na ekranie rozbłyskuje moja postać przed piekarnią, kiedy zaczynam mówić.
- Peeta, to twój dom. Nikt nic nie słyszał o twojej rodzinie po bombardowaniu. Dwunastki już nie ma, a ty wzywasz do rozejmu?
Obraz zdezorientowanego Peety powraca na ekran, a on stara się podjąć przerwany temat, kiedy rebelianci znowu przejmują dowodzenie. Później przebłysk na gruzy dwunastki, palący się szpital ósemki i znowu ja przed piekarnią.
- Nie ma nikogo, kto by cię wysłuchał.
Na ekranie pojawia się emblemat Kapitolu, a na planie rozpoczyna się prawdziwa bieganina. Każdy stara się w jakichś sposób odeprzeć atak antenowy, poza Peetą, który patrzy, jak urzeczony w ekran. Na jego twarzy maluje się okropny ból, kiedy sam do siebie szepcze.
- Nie żyją... Cała moja rodzina zginęła...
Oboje powracają na wizję. Na planie ciągle panuje zamęt.
Snow przemawia.
- Wygląda na to, że rebelianci starają się przerwać transmisję. Peeta, masz jakąś pożegnalne wiadomość dla panny Everdeen?
Peeta – ciągle oszołomiony nowinami o śmierci jego rodziny, poprawia się na krześle i mówi  prosto w kamerę.
- Katniss... Jak myślisz, jak to się skończy? Co pozostanie? Nikt nie jest bezpieczny. Nie w Kapitolu. Ani w dystryktach. A ty... W trzynastce... – Oddycha głośno, jakby walczył o powietrze, a w jego oczach maluje się taka troska i ból, że można by go uznać za szaleńca. – Martwa przed świtem...
- Zakończyć to! – Wrzeszczy Snow. Beetee w tym samym czasie emituje jeszcze parę paro sekundowych odcinków ze mną w roli głównej, ale ja jestem świadkiem prawdziwego zdarzenia.
Peeta próbuje mówić dalej. Kamera się przewraca, a trzech strażników pokoju podbiega po niego i zaczyna z całej siły trzaskać go pałkami. On krzyczy z bólu, a potem upada... Rozbryzgując krew na bieluteńkich kafelkach...




poniedziałek, 16 marca 2015

108. Tajemnicze księgi

Hej!
Niestety... Problem z internetem ciągle nade mną wisi...
Nowa notka w następny piątek.
- Tina
#################################
Widok z okna powinien zapierać mi dech w piersiach. Zamiast tego tylko mnie zasmuca. Balkon wychodzi na zachód, więc zachodzące wcześnie słońce długo mi jeszcze towarzyszy. Kiedy jednak spogląda się w dół – widzi się miasto pogrążone ciągle w rozpaczy po niszczącej je wojnie. Boli mnie to, bo to ja jestem temu winna. Tych śmierci... Chyba nigdy nie zmienię na ten temat zdania. I dobrze. Tak powinno być. Jestem świadoma swoich zbrodni, a kara nie chce nadejść. Na\wet gdybym o nią poprosiła – spotkałabym się z odmowa. A dlaczego? Bo byłam „chora psychicznie”. Zupełnie, jakbym kiedykolwiek po igrzyskach była zdrowa na umyśle.
Z głębokim oddechem odpycham się od barierki i wychodzę z zasięgu światła słonecznego. Jest za zimno na stanie na zewnątrz. Śnieg jeszcze nie spadł. W dwunastce puch pokrywał już każde miejsce. Bez wyjątku. Piętrzy się teraz usypany w wysokie zaspy, które rosną i rosną. Tu zaś nie sposób szukać chociażby płatka w trawie.
Data nowego roku zbliża się szybko. Pierwszy dzień w Kapitolu minął w zawrotnym tempie. Zżerają mnie nerwy czy Peeta, który jeszcze nie wrócił z badań może ze mną jechać do Londynu. Nie wiem jakie są wymagania. I ja muszę się tam jutro z rana stawić, aby mogli sprawdzić, czy nie jestem nosicielem jakichś chorób i tym podobne.
Ciężko jest mi siedzieć w tym cholernym apartamencie i czekać. Czekać... Czekać...
Powoli trafia mnie szlag. Siedzę tu sama od czterech godzin z wyjątkiem kelnerki, która przyniosła mi jedzenie, gdyż odmówiłam stawienia się na wspólnej kolacji. Żadnym wieści. Dwa razy wzięłam prysznic, zjadłam i bez sensu chodzę do okola. Nie mam kompletnie pojęcia czym zająć tutaj umysł. Próbowałam oglądać telewizję, ale przyniosło to marny skutek.
Mniej więcej kwadrans po piątej – słyszę pukanie do drzwi. Przez chwilę myślę nawet, że to Peeta, ale wydaje mi się to głupie. Znudzona sięgam do drzwi i je otwieram.
Za nimi stoi Paylor.
Garniturek zamieniła na dużo wygodniejsze spodium i marynarkę. Włosy rozpuściła. Uśmiecha się do mnie formalnie. Wyuczony uśmiech osoby wiecznie poważnej i statecznej.
- Witaj, Katniss. Przeszkodziłam ci w czymś? – pyta niby to przyjaźnie, ale jej oczy pozostają tak samo obojętne.
- Eee... Dzień dobry. Nie.
- Świetnie. – oznajmia hardo. – Chciałabym ci coś pokazać.
Marszczę brwi, ale kiwam głową – przyjmując jej propozycję. Uśmiecha się nieco bardziej serdecznie i wskazuje dłonią, abym za nią poszła. Posłusznie podążam za nią przez parę korytarzy, aż w końcu docieramy do długich schodów prowadzących pod ziemię. Nagle przechodzi mnie dreszcz. Staję na szczycie i przyglądam się kratom na samym dole. Nie potrafię wyrzucić z siebie nawet słowa... Moje serce niemal staje. Czy... Czy ona ma zamiar pokazać mi tamtą część pałacu, której absolutnie nie mam ochoty zwiedzać? Czy jest to właśnie to miejsce? Miejsce tortur?
Paylor się zatrzymuje i rozgląda. Widząc moją minę staje się skonsternowana, ale po chwili dodaje dwa do dwóch i kręci z powagą głową.
- Nie... Nie masz się czego obawiać, dziewczyno. To nie to o czym myślisz. Tamte lochy mieszczą się w kompletnie innej części pałacu. Tutaj nie ma nic niebezpiecznego.
Wzdrygam się. Jestem tak blisko tego miejsca. Boli mnie serce, ale wzdycham z lekką ulgą. Podążam za nią w głąb.
Za kratami, które jednak nie były zamknięte czy zabezpieczone – widzę półki. Dziesiątki wysokich na trzy metry i więcej półek wypchanych po brzegi najróżniejszymi książkami. Dużymi, małymi, z miękką okładką, z twardą okładką, ze skórzaną okładką, zielone, niebieskie i każde inne. Tworzą one kolorowy zbiór literatury od pięknej po fakt. Wszystkie są posortowane według jakiegoś systemu, a razem tworzą coś niesamowitego. Rozglądam się dookoła.
- Łoł... – wzdycham. Przyglądam się Paylor. – Dlaczego mnie tu pani przyprowadziła?
- Chodź. – szepcze i idzie dalej pomiędzy regałami. Podchodzi do ostatniego rzędu i wskazuje na zbiory. – Wybierz którąś. – poleca.
Nie rozumiem o co jej chodzi, ale przyglądam się tytułom. Wszystkie są dosyć nietypowe. „Kopciuszek”, „zbiór baśni” czy „czerwony kapturek”. Trochę wyżej znajdują się tytuły, które łatwiej zrozumieć. „Oczy czarnego kota”, „Duma i uprzedzenie, „Romeo i Julia” czy „mozaika”.
- Gdzieś słyszałam nazwę „Romeo i Julia”. – przyznaję. Nazwa brzmi znajomo.
- Piękna acz smutna książka. – mówi Paylor.
Zaciekawia mnie co Paylor mam na myśli, ale bez szemrania wyciągam pierwszą lepszą książkę z jednej z niższych półek.
„Księżniczka i żebraczka”. Brak nazwiska autora. Paylor kiwa głową.
- Wszystkie te książki zostały napisane poza Panem. Niektóre są stare a inne nowe. Jeśli ci się nudzi, a wiem, że tak jest, to możesz tu przychodzić kiedy zechcesz i pożyczać książki. Macie tu spędzić parę dni. Możliwe, że spodoba ci się któraś. Weź którą chcesz też z reszty półek. Uznałam po prostu, że warto ci pokazać te książki, dzięki którym poznaliśmy prawdę o świecie. – mówi. Spoglądam na nią zaskoczona. Pozytywnie.
- Mogę je przeczytać?
- Tak. Muszę teraz wracać do swoich obowiązków. Ufam, że trafisz do apartamentu. – uśmiecha się jeszcze raz po czym odwraca się i znika wśród półek.
Książka, którą chwyciłam nie zachwyciła mnie fabułą. To zapewne bajka dla dzieci. Niemniej zafascynowała mnie. Tak samo, jak kolejna. W życiu nie przeczytałam wielu książek. Ale te, które przeczytałam wystarczyły, abym potrafiła dostrzec różnicę w języku, jakiego się tam używa i języku w Panem.
po skończeniu trzeciej książeczki – powieki same mi opadają. Minęły cztery godziny od wizyty w bibliotece. Nareszcie rozumiem dlaczego Paylor mnie tam zaprowadziła. Spodziewała się, że Peeta jeszcze długo do mnie nie wróci i się nie przeliczyła. Mam dosyć czekania. Może każą mu spędzić tam noc... Dosyć. Idę spać.
Idę pod przyrznic. Długi i gorący. Kojący. Oddycham głęboko. Woda mnie rozbudza. Cieszę się, że jest tu tradycyjny prysznic, a nie typowy Kapitoliński, jakie istnieją w ośrodku szkoleniowym. Setki przycisków i najróżniejszych ustawień, które ciężko opanować. Wychodzę po pół godziny. Ledwo zdążam zapleść mokre włosy i ubrać się w piżamę, kiedy drzwi się uchylają.
Odwracam się. Do środka wślizguje się zmęczony i powłóczący nogami. Czuję ulgę widząc go, ale też delikatną irytację. Opieram się o ścianę i przyglądam mu się uważnie. Ma potargane włosy i podkrążone oczy przez co zaczynam się martwić.
Omiata mnie spojrzeniem od stóp do głów po czym ściąga marynarkę.
- Hej. – szepcze. Uśmiecha się ciepło, a mnie ciężko jest nie odwzajemnić jego uśmiechu. Poddaję się.
- Hej... Jak się czujesz?
- Jakby coś mnie przejechało. Czołg... Jakby przejechał mnie czołg. – na jego twarz wypełza krzywy uśmiech pełen drwiny i rozbawienia. Podchodzi do mnie ciężko i obejmuje mnie w tali. Stykamy się czołami.
Śmieję się cicho.
- Wolno mi spytać co panią tak rozbawiło, pani Mellark? – pyta z uniesionymi brwiami.
- Nic... Jesteś wyczerpany. – szepczę. Potakuje.
- Wezmę przyusznic. – mówi i puszcza mnie.
Wślizguję się pod kołdrę i ziewam głośno. Na stoliku nocnym leżą cztery książki z biblioteki Paylor. Pachną bardzo przyjemnie. Ledwo zauważam, gdy mój mąż wślizguje się pod kołdrę i obejmuje mnie w tali.
- Oo... Czytałaś. – stwierdza. Potakuję nieśmiało. Uśmiecha się słodko. Jego oczy błyszczą. – Poczytaj mi więc. – żąda. Przenoszę na niego wzrok.
- Co? Nieee... – jęczę z uśmiechem. Wygina usta w podkówkę.
- Proszę. – szepcze i uśmiecha się najpiękniejszym z jego uśmiechów. Zanurza nos w moich włosach i uśmiecha się – całując delikatnie mój kark. Wzdycham. Właściwie, to mam ochotę dla niego poczytać. Kiwam głową. Układam się wygodnie przytulając twarz do jego piersi. On zaś kładzie rękę na moim biodrze. Zaczynam.
Narratorem jest chłopak o imieniu Dew. Książka nosi tytuł „Dyplomatka” i okazuje się być dramatem. Tak napisali na okładce. Nie mam jednak szansy ocenić tego sama, ponieważ i ja i Peeta zasypiamy przed końcem trzeciego akapitu.

czwartek, 12 marca 2015

107. Trzynastka powtórzyła



Hej!
Zauważcie, że notka jest spóźniona. Dlaczego? Pojawił się problem z wifi u mnie w domu. nie działa.
Niestety...
Zaprzaszam do polubienia fanpaga na facebooku: https://www.facebook.com/katnisspeetazawsze
Nowa notka w niedzielę.
- Tina
###############################
- Katniss... – zaczyna Jennifer, kiedy drzwi zamykają się za Paylor i moim mężem. Widziałam przez chwilę błysk niepokoju w jego oczach, kiedy Paylor poprosiła go o pójście za nią, ale bez słowa wykonał polecenie. Ja zostałam na swoim miejscu i nawet nie uniosłam wzroku, bo się bałam, że zaraz zacznę błagać o zabranie mnie ze sobą, abym mogła się upewnić, że badania są bezpieczne. Byłoby to z mojej strony bardzo niedojrzałe, ale po tym co zrobili mu w tym pałacu – mam prawo czuć awersję do rozstawania się z nim między tymi ścianami.
- Z tego co rozumiem, to masz parę pytań odnośnie konfliktu sprzed lat. Kiedy to  Panem – znane wcześniej jako Ameryka północna – odłączyło się od reszty świata. Więęęęc... słuchamy. Co cię trapi? – pyta. Pochyla się nad stołem. Opiera się na przedramionach i przygląda mi się uważnie znad przymrużonych powiek.
Uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia jakie mam pytania. Ja po prosu.. nie mam pytań.
Postanawiam więc zajrzeć szybko w głąb umysłu i wyszukać coś, co mnie trapi. Zacznijmy więc od początku.
- Co wywołało konflikt na tak dużą skalę? – szepczę i splatam palce ma brzuchu, jednocześnie odchylając się do tyłu na krześle. Jennifer uśmiecha się, jakby właśnie tego pytania się spodziewała. Rozchyla usta, aby mi odpowiedzieć, ale przerywa jej prezydent Chin.
- Wi kanadyjcycy prawie nić nie wiedzieć o ta wojna. – szczebiocze. – Nazwana została czwarta wojna światowa, bo dużo kraje być w wojna zamieszane. Kanada być neutralna i nieatakowana. Azja i Europa być bardzo poszkodowane, a Kanada nie. – po tych słowach rozkłada dłonie na blacie i spogląda na na Jennifer z lekką pogardą. – Wy nam wcale nie pomóc, kiedy my walczyć o życie.
- Wróćmy może do pytania, które zadała nam Katniss. – wtrąca Plutarch.
- Racja. – Jennifer rzuca lodowate spojrzenie do mężczyzny i przenosi wzrok na mnie. Przygryzam dolną wargę. – Więc tak...
Jennifer znowu ktoś przerywa.
- Jak zwykle – poszło o ziemię. – wytłumaczył książę. – Po latach luksusów i niemal całkowitego wyeliminowania w świecie rzeczy takich, jak rasizm, postrzeganie mężczyzn nad kobiety, pokoje między krajami, konstytucje, demokrację, biedę i głód – ludzie zaczęli posrzegać co raz to nowe problemy. Dużo mniej ważne i praktycznie nie istniejące, jak zbyt wysokie ceny gum do żucia. Wywiązało się sporo protestów, ponieważ... Co tu ukrywać? Jeszcze sie taki nie urodził, co by każdemu dogodził, nieprawdaż? Jest nas zbyt wiele na tej ziemi, aby każdy był zadowolony ze wszystkiego. W końcu uformował się konflikt o ziemię. Kraje po raz kolejny stanęły przeciwko sobie i po dwóch miesiącach nieustannej walki – Panem wycelowało w resztę kontynentów swoje najsilniejsze pociski. Bomby atomowe i jądrowe o bardzo silnych polach rażenia. Mieliśmy zasoby ich w innych krajach, ale w końcu Kanada wkroczyła do akcji i uświadomiła nam, że nie warto narażać świata na aż takie zniszczenia. Ucierpiałaby nawet połowa z nas. Mam na myśli umarłych. Rannych było by pewnie niemal tyle samo. Więc pozwoliliśmy Panem na odseparowanie się od reszty świata, ale pod jednym warunkiem – że nie dadzą po sobie poznać, że w ogóle istnieją. – kończy krzywym uśmiechem. Przechylam głowę na bok i głośno myślę.
- To brzmi zupełnie, jak to, co trzynastka zrobiła. Po mrocznych dniach.
- Bo to dokładnie to samo. – wtrąca Plutarch. – Trzynastka tylko i wyłącznie skopiowała pomysł, jak by się tu wydostać spod sksrzydeł Kapitolu. Udało im się o dopiero pokolenie po zakończeniu czwartej wojny światowej.
Wszystko powoli nabiera sensu. Trzynastka wykorzystała sprawdzony już wcześniej plan i wykupiła sobie tym wolność. Reszta dystryktów tak nie mogła. Nie dysponowali bronią jądrową. Z innej strony, to i tak sądzili cały czas, że trzynastki już nie ma. Że została doszczętnie zniszczona i zrównana z ziemią. Nieliczni postanowili to sprawdzić, a jeszcze mniej osób dotarło na miejsce... Od razu przypominają mi się Bonnie i Twill, które nigdy nie dotarły do zgliszcz trzynastki i jej podziemnego bezpieczeństwa. Może dopadło je jakieś zwierze...
- Czyli, że trzynastka doskonale zdawała sobie sprawę z powodzenia tego planu. – stwierdzam. Potakują.
- I doskonale to rozegrali... – Jennifer kiwa głową z uznaniem. – Jakby nie było, to uratowali dzięki temu życie 148 nastolatków.
- Nic ja nie wiadomo o Panem, ale po ta czwarta wojna – my nie dostać żadna informacja od Panem. Oni tak, jak obiecać – zniknąć.
- Panem dało sobie radę na własną rękę? – pytam z powątpiewaniem.
- A trzynastka? I jedno i drugie dało sobie idealnie radę sami. – Książę patrzy na mnie z uśmiechem.
- Jak to możliwe, że przez zaledwie sto lat – wszyscy Panemczycy zapomnieli o powstaniu i reszcie świata? Czy to nie za mało?
- Niestety nie mamy pojęcia, jak tego dokonano wśród cywili. Tacy ludzie, jak prezydent o tym wiedzieli, ale raczej nikt poza tym. Może... Mała cząstka, którą obejmowała tajemnica zawodowa. Może po prostu ludzie uważali to za słuszne, a może było to karalne. Nie mamy informacji, gdyż wszyscy ci umarli w większości podczas mrocznych dni. Okropna wojna domowa.  – Plutarch kręci głową z niesmakiem. Spogląda mi w oczy i uśmiecha się ciepło. – Masz jeszcze jakieś pytania, Katniss?
Jego łos brzmi bardzo niepewnie. Zupełnie jakby bał się kolejnych pytań. Jakby istniało coś, czego nie chce ujawnić... Nie zdziwiłabym się, gdyby faktycznie tak było. Zastanawiam się.
- Jedno... Teraz... Niedawno, kiedy zwyciężyliśmy, to dystrykty domagały się całkowitej zagłady mieszkańców Kapitolu, ale Coin wymyśliła igrzyska, abyśmy mogli zachować dającą się utrzymać populację... Czy ona nie wiedziała o reszcie świata i o tym, że jak na razie nie wyginiemy?
- Coin na pewno o tym wiedziała. – zza moich pleców dobiega lekko znajomy głos. Nie potrafię go jednak dopasować do osoby. Odwracam się szybko. - Moim zdaniem chodziło jej o zachowanie danego wcześniej słowa o nie dawaniu znaku życia innym krajom. Była z resztą w tym już wcześniej wyszkolona. Mieszkała w trzynastce. Sądzę też, że wraz z tysiącami śmierci podczas wojny – między innymi Snowa, jego najbardziej zaufanych ludzi, a także Coin i jej ludzi -  tajemnica o innych krajach poszła z nimi do grobu. Nie długo zabrało nam poznanie prawdy. – kiedy kończy zastanawiam się chwilę. To wszystko ma sens. Mężczyzna ma blond włosy, niebieskie oczy... Jest potężnie zbudowany. Wygląda, jak osiłek, którego powinno się bać.
- Ramuel! Witaj, przyjacielu. Eeee... Jeszcze jakieś pytania? – pyta Jennifer patrząc na mnie. Zerka jednak ukradkiem na mężczyznę.
- Nie. – odpowiadam jej przez ramię, ale szybko zwracam ponownie uwagę na przybysza. Spoglądam w niebieskie oczy i uśmiecham się lekko. – Hej, Artur.
- Witaj, Katniss. – uśmiecha się krzywo. – Co u mojego brata? – pyta z cieniem czułości w głosie. Mogłabym wywrócić oczami.
- Jego o to spytaj... Masz szansę pierwszy raz od dawna.
Uśmiecha się już szczerze – rozbawiony moją kąśliwą uwagą.
- Mam taki zamiar... Chcę też... zawęzić relacje rodzinne. Jesteśmy chyba trochę za strzarzy na niekończącą się wojnę, co, szwagierko?
Wzruszam ramionami. Właściwie, to ma on rację. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji w wypadku mnie i Prim...
- Chyba masz mu wiele do powiedzenia.

piątek, 6 marca 2015

106. Nieciekawe formalności


hej!
Cóż... Może to z tym zamknięciem, to zbyt pochopna decyzja... Jeszcze to porządnie przemyślę.
Nowa notka w środę.
- Tina
####################################
Kapitol, to to samo świecące miasto, co wcześniej i tylko ludzie się zmienili. Od razu widać kto jet rodzonym kapitolińczykiem, a kto pochodzi z dystryktów czy też jeszcze skądinąd. Ci pierwsi wykonują każdą czynność z nadmierną ostrożnością, jakby się bali, że za okazanie kapitolińskiej krwi – ktoś stłucze ich na kwaśne jabłko i wetrze w chodnik. Zapewne nie byłaby to pierwsza osoba, która zginęła na tej ulicy. Boją się. Rozglądają się nerwowo i trzymają na uboczu, a do tego starają się nie przyglądać nikomu z uwagą. Nie są już tymi głośnymi i dziwacznymi ludźmi, których miałam szansę tu oglądać. Jedna dziewczynka w wieku szkolnym zauważyła mnie i rozpoznała, kiedy w nadzorze dwóch ochroniarzy i Peety  przechodziłam z lądowiska dla poduszkowców do pałacu prezydenckiego, po czym pociągnęła swoją opiekunkę za rękaw i wskazała na mnie palcem. Kobieta spojrzała na mnie i nawet z odległości dziesięciu metrów zauważyłam, że pobladła. Odciągnęła dziewczynkę ode mnie jak najszybciej i jak najdalej.
Reszta lustruje wszystko z przesadną czujnością, ale poza tym nie rzucają się w oczy nadmierną ostrożnością.
Rozglądam się uważnie po pałacu i rozpoznaję jego większą część. Marmurowa podłoga w odcieniu kości słoniowej i kosztownie zdobione zasłony czerto metrowych okien. Otaczają mnie niezliczone kosztowne wazy pełne pięknie pachnących kwiatów i drogich dywanów. Zupełnie, jak kiedyś – każdy krok odbija się echem i roznosi się po całym pałacu. Wszystko tutaj jest monitorowane. Każde pomieszczenie pomijając sypialnie. Czuję się niespokojnie, kiedy tak jestem na okrągło obserwowana.
To samo uczucie, które dawniej trzymało mnie od Kapitolu powoli wypełnia mnie i teraz. To coś w stylu konieczności ciągłego wypatrywania możliwego zagrożenia. Skupiam się na pewnym stawianiu kroków i utrzymaniu obojętnej miny.
Przytłaczają mnie po raz kolejny rozmiary tej budowli. Ma zapewne paręset, albo parę tysięcy metrów kwadratowych powierzchni, gdyż idziemy w nieskończoność. To długa plątanina nieznanych mi korytarzy. Kroki odbijają się echem od ścian.
jest tu prawie kompletnie pusto.
Wchodzimy do mocno oświetlonego pokoju na końcu jednego z dziesiątek korytarzy. Przyglądam się szybko otaczającemu mnie, drogiemu środowisku. Grube dywany, które tłumią odgłosy stawianych stóp, stół – mogący pomieścić dwadzieścia osób, stare, kosztowne obrazy i rzecz jasna... Masa kwiatów. Widać, że Paylor, która wychowała się w dystrykcie bez roślinności ma potrzebę wypełnienia braków zapachem frezji, róż i drzewek pomarańczy.
Przy stole – na wysokim krześle na czele i z plikiem papierów przed sobą siedzi Paylor we własnej osobie. Długie, czarne włosy związała z schludny kok na tyle głowy. Ma na sobie biznesowy uniform. Coś w rodzaju kobiecego garnituru. Po jej prawej siedzą Jennifer Hide i Plutarch, a także jeszcze dwójka nieznajomych dla mnie ludzi. Oboje mają jasną karnację i są mężczyznami, ale nie przypominają siebie nawzajem. Jeden z nich ma mocno przyklepane, czarne włosy i małe oczy, a drugi jest jego przeciwieństwem. Ma duże oczy i bujną, jasną czuprynę. Oboje uśmiechają się, jakby ktoś przed chwilą opowiedział żart, który jednak nie rozbawił reszty.
Odruchowo ściskam dłoń Peety, a potem ją puszczam.
Paylor ledwo raczy unieść wzrok znad przekazanego jej przez Jennifer dokumentu. Obrzuca nas i ochroniarzy szybkim spojrzeniem po czym wraca do pracy, jednocześnie do nas mówiąc.
- Państwo Mellark. Witam serdecznie. – głos ma niemalże obojętny. Oblizuje palce i przewraca stronę, jakby czytała coś wyjątkowo nieinteresująco. – Bardzo proszę usiąść. – wskazuje na puste miejsca po jej lewej. W tej samej chwili reszta z obecnych zwraca na nas uwagę. Zanim zdążymy się poruszyć Jennifer i dwaj mężczyźni wstają. Ona podaje mi i Peecie (który mimo wszystko zgodził się wziąć w tym udział, ale jest do tego nastawiony dużo gorzej ode mnie) dłoń.
- Dzień dobry. Witam ponownie, pani Mellark. Panie Mellark. – jej ton, jest oficjalny i rzeczowy. Brakuje w nim miejsca na serdeczność, co ukazała mi już przy wcześniejszym spotkaniu.
- Hide. – witam się beznamiętnie. Peeta zaś milczy i tylko kiwa głową. Hide cofa się na swoje miejsce, ale za jej miejsce wskakują obaj mężczyźni.
- Książę Carlos z dynastii Windsorów. – przedstawia się. Biorę w dłoń jego rękę, ale muszę patrzeć na niego, jak głupia, bo spieszy z wyjaśnieniem. – Eee... Następca angielskiego tronu.
- Cheuo Disiasihahi. Prezydent Chiń. – szczebiocze. Oboje mają tak bardzo rozwinięty akcent, że naprawdę trudno ich zrozumieć. Kiwam głową, zupełnie jakbym miała jakiekolwiek pojęcie gdzie leżą Chiny czy jak on to tam nazwał.
Siadamy obok siebie na wskazanych miejscach. Peeta – zaraz obok Paylor, a ja obok.
- Wiiitaj, moja droga. Peeta. Jak minęłam podróż? – zwraca się do nas Plutarch. Nie mam ochoty mu odpowiadać i ratuje mnie Paylor.
- Przejdźmy więc do rzeczy. Panowie, możecie nas zostawić. – z tym ostatnim zwraca się do ochroniarzy, którzy bez mrugnięcia okiem wychodzą. Wszyscy zwracają uwagę na Paylor. – Byliśmy w trakcie omawiania procedur, ale tym możemy zająć się później z panną Hide. Teraz chcielibyśmy was poinformować o paru sprawach. Jennifer. – oddaje głos kobiecie.
- Tak... Emm... Planujemy ustawić wasz wyjazd na trzy tygodnie po nowym roku, który, jak wiecie wypada w ten poniedziałek. Zostaniecie przetransportowani na tereny Anglii i zostaniecie tam tylko parę godzin po czym wrócicie do waszego dystryktu. I tyle. Nie skomplikowane.
- Oczywiście wygłosicie tam swoje przemówienia. Możecie wymyśle jedno wspólne, każdy własne, albo improwizować. Wolno wam się rozkleić, ale starajcie się trzymać nerwy na... – Plutarchowi przerywa Paylor. Po jej głosie wnioskuję, że jest zła.
- Na wskazówki jeszcze przyjdzie czas. Teraz mamy ważniejsze kwestie do omówienia. Więc tak... Kiedy będziecie poza granicami Panem musicie się stosować do tamtejszych przepisów i reguł, które omówi z wami później pan Havensbee. – dłonią wskazuje Plutarcha, który uśmiecha się zabawnie. – Da wam on też wskazówki. Panie Mellark. Z panem muszę przedyskutować także wątek pana zdrowia psychicznego. Na pewno wie pan, co mam na myśli. – Patrzy na milczącego Peetę, który tylko kiwa smutno głową. Patrzy na swoje dłonie splecione na stole i co jakichś czas zerka na Paylor.
Zdrowie psychiczne...
Chyba nikt w Panem nie jest już „zdrowy psychicznie”. Co innego reszta świata. Na pewno pili sok z kokosów, podczas gdy my głodowaliśmy i posyłaliśmy dzieci na dożynki...
- Zrobimy tylko parę badań. – mówi Paylor i przenosi wzrok na mnie. – A pani... Zostanie tu z panną Hide, księciem i prezydentem Disiasihahi.
Patrzę na nią zdezorientowana. Co...?
- A to dlaczego? – pytam nieco zbyt zgryźliwie.
- To pani warunek. Chciała pani dowiedzieć się więcej o wojnie sprzed wieku i tym co ją poprzedzało, więc proszę.

niedziela, 1 marca 2015

105. Zielonkawa panna młoda


Hej!
Niestety, ale ferie się skończyły. Przykro mi, ale zapowiadam następną notkę na piątek.
-Tina
###############################


W normalnych okolicznościach spuściłabym wzrok, ale teraz o tym zapominam. Nasze spojrzenia się krzyżują i nagle czuję gorąco. Nie mam pojęcia skąd dochodzi, ale daje mi takie przyjemne uczucie spokoju. Łzy w moich oczach cofają się.
Na jego twarz stopniowo wypełza uśmiech. Pąsowieje. Zamyka oczy i odchyla głowę do tyłu z ulgą po czym głośno wypuszcza powietrze.
Przyglądam mu się i zastanawiam czy w ogóle mam mu co wybaczać... Z bladym uśmiechem podnoszę się z zamiarem podejścia bliżej, ale nagle czuje silne zawroty głowy. Chwytam się mocno stołu i wraca do mnie całe zmęczenie i uczucie przytłoczenia. Kładę dłoń na własnym czole, ale zawroty głowy nie ustają. Nim zdążę się ponownie ruszyć – znajduje się w ramionach Peety. Mocno mnie podtrzymuje i kładzie mi dłoń na czole – sprawdzając temperaturę.
- Co jest? – Pyta z troską. Mruczę coś niezrozumiałego w odpowiedzi po czym próbuję jeszcze raz przemówić.
- Nie wiem... Kręci mi się w głowie. – szepczę, bojąc się odezwać głośniej. Nieprzyjemne uczucie powoli mija. Zaciskam mocno powieki i już jest dobrze. Biorę głęboki wdech. – Coś jest ze mną nie tak.
- Jesteś głodna? A może zmęczona? – przygładza mi włosy. Zastanawiam się. Zawroty głowy mięły, ale koszmarne zmęczenie ciągle uparcie mnie męczyło. To pewnie skutki spania w salonie, ale nie mówię tego na głos. Zaczyna mnie też boleć głowa.
Nie wiem dlaczego, ale w pewnym sensie przypomina mi to odstawianie morfaliny. Tylko w pewnym. Wszystko się rozmywało i trzęsło, a do tego dochodził narkotykowy szał, czuje się podobnie. Tylko, że zamiast adrenaliny, po moim ciele rozchodzi sie wyczerpanie.
- Z... Zmęczona. – charczę z trudem.

Stoję dumnie, odziana w brzoskwiniową sukienkę do stóp i czarne szpilki. Jest ona bardzo zwiewna i wygodna. Jest to jedna z sukienek Cinny, którą nosiłam w siódemce podczas turnee zwycięzców. Przede mną stoi Johanna w sukni podobnej długości. Delikatny materiał okala jej delikatnie zaokrąglony brzuch. Jest biała i prosta. Spódnica delikatnie rozkloszuje się tuż pod piersiami, a u stóp kończy się falbanką. Jest ona zaopatrzona w długie rękawy, które rozszerzają się pzy łokciach i sięgają jej kolan. W dłoni trzyma bukiecik. Jest to mieszanka jesiennych kwiatów i gałązek. Jej włosy są upięte w prosty kok, z którego wyswobodziło się parę kosmyków. Pięknie.
- Katniss... – szepczę błagalnie. – Przyniesiesz mi proszę odrobinę wody? Zaczyna mnie mdlić ze stresu. – spoglądam w jej zmartwioną twarz i kiwam głową. W kuchni mojego dawnego domu nalewam do szklanki trochę wody i już mam wracać, ale zerkam przez okno i zauważam Peete, Leeviego, Vi i Kaspra, którzy właśnie opuszcza nasz dom w schludnych garniturach. Zatrzymuję mój wzrok na Peecie. Śmieje się z czegoś co powiedział Leevie. Też się uśmiecham na widok jego odsłoniętych radośnie zębów. W pewnym momencie zerka w moją stronę. Jest jednak tak słoneczny dzień, że mnie nie zauważa. W pewnym momencie spogląda prosto na mnie, a ja pąsowieje. On jednak sprawia wrażenie przeglądać się. Poprawia kołnierzyk i odwraca wzrok.
Nie zauważył mnie.
- Katniss? – błagalny głos Johanny dobiega do mnie z krótkim opóźnieniem i trochę to trwa, zanim sobie przypominam co miałam zrobić. Kręcę głową i śmieje się z własnej głupoty.
- Proszę. – mówię i wyciągam rękę ze szklanką. Johanna ujmuje ją i jednym, ogromnym łykiem wypija wszystko na raz. Z jej twarz schodzi grymas i szepcze ciche „dzięki”.
- No i jak? – Annie wychodzi z sąsiadującej sypialni, którą kiedyś zajmowała, a za nią z uśmiechem drepcze Will. Wygląda przeuroczo w Niebieskiej koszuli i z bielutkim uśmiechem. Annie za to ubrała się w fioletową, bufiastą bluzkę z długimi rękawami i jeansy. Wygląda bardzo kobieco, mimo iż nie nosi sukienki.
- No, no... – mruczy panna młoda.
- Nawet nic mi nie mów! – warknęła Annie. – Nie miałam czasu na nic lepszego. Mieszkam w ciepłym dystrykcie, a zadzwoniłaś niecały tydzień temu.
- Wiemy, Annie. Wyglądasz uroczo. – zapewniam ją. William doskakuje do mojej nogi i chwyta się jej mocno. – Co tam, olbrzymie? – bełkoczę i biorę go na ręce. Odpowiada mi głośnym i wyćwiczonym przez Annie „Aniś”, a ja szczerzę się, jak głupi do sera. Jest dosyć ciężki.
- Skoro wszyscy gotowi, to może chodźmy już do ratusza. Widziałam, jak Peeta, Leevie i reszta... – nie zdążam dokończyć, bo Johanna mi przerywa.
- Już są w drodze?! Która godzina? – od razu zaczyna panikować. Staram się ją uspokoić, bo przecież bez niej ceremonia się nie zacznie, ale nic z tego.
- Hormony. – tłumaczy mi na ucho Annie, a ja wzruszam ramionami. Faktycznie... Johanna przesadza na porządku dziennym. W k a ż d y m możliwym przypadku. A to Will się przewrócił, to musimy wezwać lekarza, żeby sprawdził czy czegoś nie stłukł, a to ponieważ Leevie idzie dzisiaj przymierzyć swój garnitur i dlatego trzeba się niezmiernie cieszyć. Wczoraj zrobiła mi awanturę o brak ręczników papierowych u nas w kuchni. Strasznie krzyczała... I będąc szczera, to bawiło mnie to wszystko. Nawet teraz – na wspomnienie jej wahań nastrojów mam ochotę się śmiać, co za pewne nie byłoby zbytnio uprzejme.
 

Udało nam się wyjść krótko po tym. Trzymam Johannę pod ramię, aby być pewną, że nie potknie się w tym stanie na żwirze. Naszą grupę przetransportował wynajęty samochód i oto stałyśmy pod marmurowymi schodami. Patrząc na Johannę martwię się o nią.
- Spokojnie. – szepczę i podaję jej ramie. Annie z Willem na rękach stoi już u szczytu schodów i przytrzymuje nam drzwi. Wspinamy się po schodach, a ja mam wrażenie, że Johanna zaraz się rozpłynie i rozumiem, że Annie miała rację. To hormony. U szczytu schodów Johanna się zatrzymuje.
- Niedobrze mi. – mówi i ociera pot z czoła. Jest mi zimno więc odpowiadam ciągnąc ją do środka.
- Mnie też było przed ślubem. – słyszę trzaśnięcie drzwi.

Wrota przed nami się otwierają. Stawiam pierwsze kroki i ciągnę Johannę za sobą. Niepewnie rusza wraz ze mną.  Dookoła wszędzie widać kwiaty. Sala jest niemal pusta. Na samym końcu stoi cała brygada. Rozglądam się po wszystkich twarzach, aż mój wzrok krzyżuje się ze wzrokiem Peety. Przygląda mi się z uśmiechem. Odwzajemniam go. Leevie patrzy na Johannę kompletnie oniemiały. Johanna zaś jest zarumieniona i uśmiechnięta. Nagle zaczyna stawiać pewne kroki i się prostuje. Zaciska palce na moim ramieniu, a ja klepię jej dłoń – dodając jej odwagi, której już chyba uzbierała wystarczająco.
Całuje ją w policzek po czym podaję jej dłoń Leeviemu i tu się moja rola kończy. Maszeruję w stronę Peety i pozwalam mu się objąć.
Całą ceremonię Johanna się rozgląda niespokojnie – co budzi moje obawy. Coś jest nie tak. Annie też to zauważa. Johanna ciężko oddycha. Zaraz po pocałunku – kiedy to wszyscy klaszczą i wiwatują... Johanna pozieleniała. Spoglądam na Annie.
- Woda! – krzyczę, a ona odszukuje butelkę w torebce. Peeta spogląda na mnie zaskoczony. Wyplątuje się z jego objęć i chwytam butelkę. Pośpiesznie przyciskam ją do ust Johanny, która pije łapczywie. Kiedy ją odsuwam, ona patrzy na mnie z wdzięcznością. Układa usta, aby podziękować, ale niemal od razu pochyla się do przodu...
I głośno wymiotuje na nasze sukienki.