środa, 22 lipca 2015

121. Kamyki ze strumienia

Witam!
Kochani, ostatnio mówicie, że za któtkie notki. Będę się starać pisać dłuższe. Przepraszam za dużą ilość dialogów.
-Tina
####################################################

Nachodzą mnie wątpliwości, kiedy idę za Galem w stronę płotu. Moje żebra palą i bolą, a on idzie szybko.
Muszę biec, aby zrównywać z nim krok. Ze wszystkich sił staram się nadążyć, ale w końcu się zatrzymuję.
- Gale! - dyszę. - Ja w przeciwieństwie do ciebie nie zostałam postrzelona tylko w rękę.
Zatrzymuje się, odwraca i spogląda na mnie przepraszająco.
- Przepraszam, ale muszę być pewien, że nikt nas nie podsłucha.
Dysząc marszczę brwi, pochylam się i kładę dłonie na kolanach. Moja pierś pulsuje.
Gale wzdycha poirytowany.
Czuję, jak podrywa mnie z ziemi i zaczyna nieść w stronę lasu.
- Gale! - krzyczę w proteście.
- Muszę ci coś szybko powiedzieć. Nie mam więcej czasu. - wyjaśnia.
Zaczynam się bać tego, co ma mi do powiedzenia.
Otaczam ramionami jego kark i staram się nie krzywić, kiedy truchtem przemierza całe złożysko i łąkę.
Całą drogę się zastanawiam.
Słyszę jego urywany oddech tuż przy moim uchu.
Zapewne ma mi do przekazania coś ważnego. Ale co mogłoby był aż takie ważne, żeby musiał wyciągać mnie - poharataną i poobijaną aż do lasu? Musiało się stać coś bardzo złego.
Zalewa mnie zimny pot, a palce u dłoni zaciskam w pięści, aby ukryć ich drżenie.
Nie jest dobrze... Czuję, że cokolwiek ma mi do powiedzenia - nie spodoba mi się.
Stawia mnie na ziemi tuż przy ogrodzeniu.
Przeciskam się przez nowy obluzowany punkt i siadam na wyschniętej po lecie trawie po drugiej stronie.
Lato było gorące.
W jedenastce zagościła susza, podobnie, jak i znacznej części czwartego dystryktu. Przez całe lato nie spadła tam ani jedna kropelka deszczu.
Z końcem lata zagościły w całym kraju przyjemne deszcze, a wyschnięta natura powoli odradza się do życia.
Gale znowu mnie podnosi i zmierza w stronę przeciwną do naszego byłego punktu spotkań.
Nie biegnie, tylko idzie szybkim krokiem przedzierając się przez gąszcz.
Kiedy mnie stawia na nogi, spodziewam się najgorszego.
Gale ujmuje moją rękę i prowadzi aż do strumienia. Siadamy na jego brzegu, a ja biorę do ręki garść kamieni i przyglądam się im uważnie.
Jeden z nich ma bursztynowy kolor. Jest dosyć płaski, a kształtem przypomina ostrze strzały. Kolejny ma cielisty kolor, a uformowany jest w tak dziwny sposób, że nawet nie potrafię go opisać... Trzeci, ma kształt idealnej kulki i czarny kolor... Trwa trochę czasu aż się domyślam, że to bryłka węgla.
Oglądam kamienie, a Gale przygląda mi się spod zmrużonych powiek.
Po pewnym czasie, jego natarczywy wzrok zaczyna mi ciążyć. Odkładam kamyki jeden po drugim, aż w dłoni nie pozostaje mi żaden.
- Dlaczego mnie tutaj przyprowadziłeś? - pytam szeptem.
Gale przygląda mi się i wyciąga dłoń w moją stronę. Bez wahania ją  ujmuję.
Oboje bierzemy głęboki wdech.
- Muszę ci coś powiedzieć, Katniss. Coś bardzo ważnego. - mówi cicho.
Przygryzam wargę, zastanawiając się o co może mu chodzić.
Galeowi ciężko jest dalej mówić. Z tego co po nim widzę, to boi się mojej reakcji.
Ściskam jego dłoń w geście zachęty.
- Wiesz co do ciebie czuję. - szepcze spuszczając wzrok.
Krzywię się i kręcę głową.
- Rozmawialiśmy już o tym.
- Wiem. - odpowiada krótko.
Spogląda na mnie wzrokiem mówiącym "daj mi dokończyć", więc zamykam usta i wpatruję się w niego z politowaniem.
- Wiem. - powtarza. - Ale wiesz o tym, prawda?
Przełykam ślinę.
- Tak.
Mój szept jest cichy niczym szelest liści na wietrze.
Gale ściska moją rękę.
- Wiem, że... Że ty nigdy... Nie czułaś tego tak mocno do mnie, jak do Peety. - robi krótką przerwę. - Pogodziłem się już z tym.
W moich oczach stają łzy, kiedy widzę ile bólu kosztuje go przyznanie tego przede mną i samym sobą.
Nie zaprzeczam, bo ma rację. Czuję się z tym podle, bo widzę, jak czeka aż zaprzeczę.
Kiedy tego nie robię, tylko milczę, jego twarz wykrzywia się delikatnie.
Boli mnie to co mu robię. Jaka ja jestem głupia...
Głupia!
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że to co w tej chwili wyprawiam - siedząc tu z nim sam na sam i trzymając go za rękę jest kompletnie niewłaściwe.
Dla mnie jest on tylko najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałam... Ale dla niego....
Zapewne nieświadomie odnowiłam wszystkie jego uczucia do mnie, kiedy przez ostatni miesiąc trzymaliśmy się razem.
I znowu wszystko popsułam.
Świadoma tego, że jeśli teraz wstanę i stąd odejdę wszystko zniszczę tylko jeszcze bardziej - zostaję.
- Ale to nie ma znaczenia. - mówi. - Trzynastka zebrała grupę ochotników, aby przeprowadzić operację, która ma na celu zgładzenie Snowa i jego ludzi.
- I ty się idioto zgłosiłeś!? - wykrzykuję.
Nie zauważam, kiedy wstaję i zaczynam wymachiwać rękami. Gale próbuje zatrzymać mnie na ziemi, ale wyrywam się.
- Nie do końca.
- Co to znaczy nie do końca?
Mój krzyk przeradza się w głośny warkot. Jakbym chciała go zrugać.
- Daj mi dokończyć! Gdybym tego nie zrobił, zabraliby Peetę!
Spoglądam na niego z przerażeniem.
- Twój błyskotliwy mąż miał zamiar przyłączyć się do tej akcji, która może potrwać nawet parę lat.
- Co ty wygadujesz? - krzyczę. - Peeta jest ciągle podpięty do kroplówki. Nie wiadomo czy dożyje początku tej waszej durnej operacji!
- Nie prawda. Kiedy ostatnio ktoś ci cokolwiek o nim powiedział?
Zastanawiam się. Ręce zaczynają mi drżeć.
- Nic oprócz tego, że jest z nim, tak samo źle odkąd wyszłam ze szpitala.
Zalewa mnie zimny pot.
- Otóż to. Nie jest w szpitalu od tygodnia. Zapłacił za przyspieszone leczenie żeber i tak dalej, żeby móc wziąć udział w operacji. Mówiłem komisarzom trzynastki, że to kompletne ryzyko, ale oni mi powiedzieli, że ochotników nie odrzucają, chyba, że zaproponuję kogoś w zamian.
Czuję kolę w gardle, kiedy zaczynam rozumieć.
- Zgłosiłeś się za niego. - szepczę.
Gale wstaje.
To co mam do przyswojenia przerasta mnie...
Peeta... Idiota! Jak on mógł?!
Miał zamiar mnie zostawić samej sobie, myślącą, że leży umierający podczas, kiedy on będzie tropił przestępców.
Kładę dłonie za głową i krążę dookoła własnej osi. W moim umyśle szaleje burza.
Nie wiem czy wyzwać Galea od najgorszych czy też rzucić mu się na szyję i dziękować z całego serca.
Czuję, jak krew się we mnie gotuje z wściekłości.
Kiedyś się na nich odegram.
Gale zbliża się do mnie i chwyta pod brodę.
- Katniss, spójrz na mnie.
Staram się mu wyrwać.
- Spójrz, bo to może być nasze ostatnie spotkanie.
Jego słowa są tak przepełnione bólem, że niechętnie wykonuję polecenie.
Ujmuje moją twarz w dłonie.
Oddech więźnie mi w gardle, kiedy orientuję się co chce zrobić. Usiłuję opanować oddech.
Skupiam wzrok na jego oczach.
Przed oczami stają mi nasze wszystkie wspólne chwile i nadal je widzę, kiedy Gale pochyla się, a nasze usta się stykają.
Przez pierwszy ułamek sekundy mam  ochotę go odepchnąć, ale kiedy już Gale zaczyna mnie całować, staram się zapomnieć na chwile o Peecie. Mam ochotę się na nim odegrać i właśnie tu i teraz mam szansę.
Bez przekonania oddaję pocałunek, ale po kilku sekundach staję się odważniejsza.
Odsuwa się ode mnie i głaszcze po policzku.
- Przepraszam. - szepcze.
To ja powinnam przeprosić. Tylko i wyłącznie ja.
- Wyjeżdżam z godzinę. Peeta wróci wieczorem. Nie dawaj mu zbyt mocnego wycisku. On kocha cię bardziej niż ja.
I z tymi słowami odchodzi zostawiając mnie samą z mętlikiem w głowie.

Kubek gorącej herbaty nie wystarcza, aby postawić mnie na nogi.
Johanna siedzi na przeciwko mnie z rękami założonymi na kolanach i wpatruje się we mnie, kiedy wypijam wszystko co do ostatniej kropelki ciepłego napoju. Ocieram usta rękawem i wzdycham.
- Wy też o tym nie wiedziałyście, prawda? Ty i Effie.
Johanna kręci głową zaprzeczając.
Czuję się kompletnie wyprana z emocji. Nie czuję radości na hasło "Peeta wraca o dwunastki", ani złości przez to, co miało się stać, ani nawet smutku, bo Gale wyjechał czy też obrzydzenia do samej siebie.
Czuję się pusta. Nieznośne uczucie.
Johanna wstaje po czym obchodzi kuchenny stół i siada obok mnie.
- Przez tyle czasu sądziłam, że to ty jesteś ciemną masą, a okazuje się, że Peeta jest jeszcze większym pół mózgiem niż ty, kiedy nie jesteście razem. - szepcze do mnie.
Johanna obejmuje mnie ramieniem,a ja kładę głowę na jej ramieniu.
- Szczerze? Mam ochotę zabić ich obu. A na koniec rzucić się z mostu.
Śmiejemy się obie.
- Tak. Jakże nudny stał by się świat bez jego dwóch największych idiotów... - śmieje się. - Spokojnie, Gale jest silny. Nie da się od tak zabić. Powinna byś być mu wdzięczna.
Unoszę głowę i spoglądam jej w oczy.
- Nie jestem pewna dlaczego.
- Bo gdyby pojechał tam Peeta, na bank by zginął, gdyż jego i ciebie wszyscy podli biorą za cel. Gale nie będzie tak wypatrywany. Może nawet go nie rozpoznają. Gdyby Peeta tam pojechał, to gdyby coś poszło nie tak, miałabyś jak w banku, że nie wrócił by. Poza tym... Zastanów się teraz porządnie. Co by się z tobą stało gdyby Gale umarł?
Co by się ze mną stało?
- Najprawdopodobniej zamknęłabym się w sobie i po raz kolejny siedziała i patrzyła w ogień.
- A gdyby zginął Peeta?
Tutaj potrzebuję dużo więcej czasu do namysłu.
Co by się stało ze mną, gdyby na tym świecie zabrakło Peety?
- Nie wiem. Chyba bym tego... Nie przeżyła.
Johanna oplata mnie ramionami, kiedy wreszcie pustka w moim sercu wypełnia się żalem i zaczynam płakać. Kładę głowę na jej ramieniu i plączę bezgłośnie mając nadzieję, że oboje wrócą.
- Dlatego powinnaś być wdzięczna Galeowi. On wie ile Peeta dla ciebie znaczy. Ja też. Wszyscy to wiedzą.

środa, 15 lipca 2015

120. Pobudka

Witajcie!
Nowa notka, jak zawsze w środę.
- Tina
##################################################
- Katniss? - cichy głos wypowiada moje imię nadzwyczaj ostrożnie.
Moje powieki delikatnie się uchylają, a nad moją twarzą, zauważyłam z uśmiechem twarz Gale'a.
- Witaj, Kotna. - śmieje się.. - Jak tam drzemka?
Nieprzytomnie marszczę nos i czekam, aż zawroty głowy miną. Zaciskam mocno powieki, a potem otwieram oczy i przyglądam się otoczeniu.
- Gdzie ja jestem? - pytam mocno słabym głosem.
- Szpital. Jesteś w dwunastce. Spokojnie, nic ci nie jest. Masz tylko złamaną jedną czwartą żeber, ale do wesela się zagoi. - uśmiecha się.
Odwzajemniam uśmiech.
- Czy muszę być zmuszona przypomnieć ci, że już jestem mężatką? - śmieję  się
Ku mojemu zaskoczeniu Gale się śmieje... Zaśmiał się! Jednak po chwili poważnieje. Właściwie, to gorzej... Wręcz pochmurnieje.
Wypowiadam cicho jego imię.
Mój przyjaciel unosi rękę do twarzy, aby odgarnąć włosy z czoła, ale rezygnuje.
Zauważam bandaż na całej jego dłoni i wstrzymuję oddech.
Gale marszczy brwi, a potem spogląda na bandaż. Uśmiecha się krzywo i smutno.
- Zostały mi na tej dłoni tylko trzy palce.- mówi.
Oddech więźnie mi w gardle.
Nie wiem co powiedzieć. Jak zareagować?
Te zręczne palce, które potrafiły zastawiać setki pułapek zdolnych zabić...
- Gale... - szepczę.
On na mnie nie patrzy. Za to ja przyglądam mu się ze łzami w oczach.
- Peeta dał sobie radę bez nogi, więc bez dwóch palców chyba i ja przeżyję. - zauważa.
Widzę smutek na jego twarzy. Widzę rozczarowanie i ogromną złość jednocześnie. Biedak...
- Ale to nie powinno być teraz moim największym zmartwieniem, a zwłaszcza nie twoim.
Marszczę brwi, słysząc jego słowa.
Gale spuszcza wzrok i bierze głęboki oddech.
Zaczynam się zastanawiać nad sensem jego słów, ale on zdąża mi powiedzieć, zanim zaczynam panikować.
- Źle z nim... Katniss. Bardzo źle.
Marszczę brwi. Nie mam pojęcia o kogo chodzi.
Gale patrzy na mnie wyczekując reakcji, ale ja nie wiem na jaką reakcję czeka ani dlaczego się jej spodziewa, ani nawet z kim jest źle.
- Gale, możesz mówić normalnie? Z kim jest źle? - pytam. Mój ton, jest wręcz oskarżycielski.
Gale spogląda mi głęboko w oczy.
- Katniss...
Czuję, jak serce podchodzi mi do gardła.
Gale coś do niej mówi, ale ja już nie odbieram tamtych fal.
Peeta...
Zastanawiam się nad tym.
Nie, nie... To nie może być prawda... Przecież, mężczyzna, który wyciągnął mnie z więzienia mówił, że jest cały i zdrowy.  Mówił, że jest cały i zdrowy!
Nie... Nie! Nie!
- Nie! - wykrzykuję, a przynajmniej staram się. - Nie! Ja... Muszę się z nim zobaczyć! - charczę.
Próbuję się podnieść, ale moje wysiłki są kompletnie bezwartościowe.
Gale nawet nie próbuje mnie zatrzymać.
Siedzi i czeka, aż skończę się miotać, a potem dopiero zaczyna mówić.
Zdyszana staram się skupić na jego słowach, co przychodzi mi z trudem.
- I tak byś go nie znalazła... Jest w czwórce. - wyjaśnia nieco zgryźliwie.
Oblewa mnie zimny pot.
- Aż tak z nim źle? - pytam szeptem.
Kiedyś szpital w czwórce funkcjonował jako wzwyczajany szpital do którego trafiali ludzie zewsząd... Jednakże po jakimś czasie ograniczono jego użytek tylko do beznadziejnych przypadków, głównie z powodu zaopatrzenia czwórki w najlepsze lecznicze zioła.
Jeśli Peeta tam trafił, to musi być mocno poturbowany.
- Dostał cztery kulki... Tamten koleś... Ten, który pomagał u was w piekarni.. Jak mu tam? Widział jak oberwaliście oboje na samym początku, a potem ktoś znowu do ciebie strzelić, a gdyby Peeta wtedy cię częściowo nie zasłonił, to... - głos mu więźnie w gardle.
Wstrzymuję oddech.
- Trzy razy zdarzyło się tak, że dosłownie sekundy dzieliły go od śmierci. Jego stan jest wyjątkowo niestabilny, a kiedy wydaje się, że się poprawia - wszystko znowu się wali. Zakładają, że może nie przeżyć. - tłumaczy Gale.

Byłam nieprzytomna aż dwa tygodnie.
Moje żebra, dzięki nowym technikom lekarzy nadawały się do marnego użytku już po niespełna miesiącu. Co prawda chodziłam z trudem i bolał mnie każdy krok, to starałam się wychodzić ból.
Sprawa Peety nie dawała mi spokoju, a też i powód porywaczy i ich motywacje były mi kompletnie obce.
Gale tłumaczy mi bez przerwy, że nic na ten temat nie wie, więc oboje tylko spekulujemy nie mogąc wymyślić żadnego spójnego wytłumaczenia.
W końcu odwiedza mnie sama Paylor.
Okazuje się, że ludzie młodszego syna prezydenta Snowa dostali polecenia, aby w jakichś sposób przejąć trzynastkę, a następnie zrównać nas z ziemią, podbić trzynastkę, a za pomocą jej uzbrojenia jeszcze resztę dystryktów, a potem Panem, aby Luis Snow mógł zawładnąć wszystkimi i wszystkim.
Głupie i bardzo nieprawdopodobne, aby im się udało, a więc cały plan legł w gruzach.
Oni jednak uciekli. Jedynym Snowem, jaki zginął była piętnastoletnia córka starszego Snowa. Jej wuj, kuzyn i matka wciąż są na wolności i mogą do woli knuć.
Formują się powoli oddziały, które będą miały na celu zabicie wszystkich, którzy maczali palce w spisku.
Posy i jej kolega - Sorrel,  z którym zamknięto ją w jednej celi są pod opieką wielu specjalistów. Taki napad nie działa dobrze na psychikę dzieci.
Często ją widuję. Przychodzi do mnie wraz z Bariel lub też Galem, siada na brzegu mojego łóżka i rozmawiamy.
Zastanawiam się gdzie podziała się jej pogodna osobowość. Może zniknęła wraz z połową jej twarzy przykrytą grubą warstwą gazy i bandaży.
Przez ten miesiąc codziennie rano do mnie przychodził i rozmawialiśmy, zupełnie, jak za dawnych lat. Nasza przyjaźń znowu rośnie w siłę. Tak na prawdę tylko on mi cokolwiek mówi. Nie wiem jednak, czy coś przede mną ukrywa, co robił wiele razy wcześniej. Nie mam szansy tego sprawdzić.
Ostatnio jednak jest sporo zamyślony i potrafi łatwo dać się rozproszyć.
Kiedy jednak Gale wychodzi, moje myśli automatycznie wracają do czwórki, gdzie Peeta już się wybudził, ale jego stan ciągle nie jest wystarczająco dobry.
Potrafię tęsknić za nim całymi godzinami i płakać w poduszkę, bojąc się, że kiedy się obudzę, jego już nie będzie.
Mało sypiam. Jem tylko wtedy, kiedy Gale lub ewentualnie Johanna wręcz mnie zmuszają, ale nie mogą sprawić, abym przespała noc. Nie potrafią pozbawić mnie koszmarów.

Szpital opuszczam po półtorej miesiąca od obudzenia się. Stan mojego męża nie uległ poprawie, a mnie kategorycznie zakazują do niego jechać.
Jestem dorosła, a każdy traktuje mnie, jak niedojrzałe, zakochane dziecko, które nie wie co robi!
Denerwuje mnie postawa Effie i Johany, które zgadzają się z moją mamą i nie dopuszczają do siebie nawet myśli o moim opuszczeniu dwunastki.
Wywiązało się między nami już wiele kłótni, ale nigdy nikt mnie jeszcze nie poparł.
Problemem jest to, że nie ma przy mnie Haymitcha, który na pewno by mnie poparł.
Czasami jego śmierć wydaje się jedną z najgorszych rzeczy, jakie mnie w życiu spotkały.


wtorek, 7 lipca 2015

119. Ale tak nie było

Hej! Witam was i zapraszam na nowy rozdzialik!
Nowy, jak zawsze - w środę...
-Tina
#############################################
- Gale! - krzyczy przerażona dziewczynka. - Katniss!
Mężczyzna powoli zbliża rozgrzany pręt do jej twarzy. Bardzo powoli.
- Nie! - krzyczę!
- Posy! - Gale szamocze się w obręczach. - Puśćcie ją!
- Aha ha... Wiedziałem, że dobrze wybrałaś, Clerie. - mruczy napastnik.
- Dziękuję. - odzywa się jakaś kobieta zza moich pleców.
- Puśćcie ją, albo przysięgam, że własnoręcznie cię zabiję. - warczę pełna nienawiści.
Po policzkach małej Posy płyną już ciepłe łzy. Szarpie się ze strażnikami, ale oni trzymają ją mocno. Jeden z nich zaciska mocno rękę na jej nadgarstku, a ona płacze i kwiczy głośno.
- Co wiecie o trzynastce?
- Powiemy wszystko, tylko ją puść! Co chcesz wiedzieć?
Moje wrzaski przywołują tylko panikę Gale'a. Boi się. Cholera... Ja tym bardziej.
Ból w piersi jest nie do zniesienia.
Mężczyzna się śmieje.
- Umówmy się. Ja zadam parę pytań, a wy grzecznie odpowiecie. Jeśli się dogadamy, to mała ma szansę wyjść stąd z całą twarzyczką, zgoda?
Nie wiem co mam robić... Tak strasznie się boję.
Kiedy nie odpowiadamy pręt zbliża się do twarzy Pos, która krzywi się i płacze.
Wyrywam się nagle, chcąc ją ochronić, ale pasy skutecznie mnie zatrzymują, a ból, który po tym następuje, jest gorszy od poprzednich.
I ja płaczę.
Myślałam, że to będzie Peeta.
Bałam się, że to będzie on, ale znam go... On kazałby mi siedzieć cicho, gdyż ci ludzie na pewno chcą nas wykorzystać. Krzyczałby, żebym zamknęła oczy i nic nie mówiła. W końcu dochodziłby do mnie jego ból i swąd nadpalonej skóry, ale Peeta, to dorosły mężczyzna. Wiedziałby co należy zrobić i wstrzymałby się przed krzykiem, żeby mi oszczędzić cierpienia... A ja i tak bym płakała, ale siedziałabym cicho. Ale w końcu... Kiedy mój mąż, a potem przyjaciel byliby półżywi, albo martwi, pękłabym i wylałabym z siebie wszystko co wiem...
Ale tak nie było.
Nie byłam w żadnym stopniu przygotowana na widok dziewczynki, która jest dla mnie niezwykle ważna i jest tylko dzieckiem. Niczemu niewinnym dzieckiem.
Co jeśli mają tu też Williama i Annie... A co jeśli złapali Johannę i Silvię?
Strach łapie mnie za gardło i zaciska na nim mocno palce. Duszę się.
Kiwam mocno głową.
- Zrobię wszystko, czego chcesz.
Mężczyzna się uśmiecha.
- W którym miejscu mieści się dowództwo.
Moją odpowiedź wyprzedza Gale.
- Skrzydło E 12 na trzydziestym piętrze licząc od góry. - mówi zaskakująco szybko.
Teraz już oboje panikujemy.
- Dobrze... - pochwala mężczyzna. - David, zapisz to. - Spogląda w górę po czym znowu kieruje wzrok na Gale'a. - Jaki kod?
- 2 7 A 9 1 1 M 5 F G A W - recytuje.
- F G A W? Jak w...
- Tak. - odpowiada szybko Gale.
Pot spływa po jego czole.
Ja nie potrafiłabym udzielić tak szczegółowych informacji.
Mężczyzna widocznie jest zadowolony.
- Aaa... Jaki kod spojówek? I ile tych kodów jest? - pyta.
Gale marszczy brwi.
Nie... Czyżby?
- Ja... Ja nie wiem. - szepcze  Gale.
I wtedy to się dzieje...
Gorący pręt dotyka policzka Pos, która wrzeszczy i kwilę.
- Nie! Przestańcie! Ja naprawdę nie wiem!
- Ja wiem! -krzyczę w panice.
Gorący metal odsuwa się od twarzy dziecka i zostawia krwawiący, czerwony ślad. Staram się nie patrzeć.
W rzeczywistości nie mam pojęcia o co właściwie pytał. Może o zabezpieczenia? Może...
- Ben Others! - krzyczę.
Ben, to jeden z prawych rąk Coin.
Mogę się mylić, ale wydaje mi się,. że wiele pomieszczeń w trzynastce było zabezpieczone przez skany spojówek. Skaner skanował oko i albo drzwi się otwierały, albo włączał się alarm. Musiały one więc mieć jakieś kody, dzięki którym spojówki były rozpoznawalne.
- Widziałam jak...
- Kod. - przerywa mi mężczyzna.
- Nie znam go! Ale wiem, że żyje! Możliwe, że w trzynastce.
Mój oddech, jest nierówny. Czuję pot zbierający się w kącikach moich oczu i spływający po policzkach razem z łzami.
Około przez godzinę zostajemy jeszcze przetrzymywani. Pytają o ważne pomieszczenia, takie, jak arsenał broni specjalnej czy lotnisko, a także o ludzi. Przez ten czas odpowiadamy na pytania będąc prawie w transie.
W końcu wyciągają Posy, która ma na policzkach aż pięć czerwonych i palących śladów.
Kiedy ją wyprowadzają, czuję mój strach. O nią, o Peetę i o Gale'a, a także o wszystkich o których obecności jeszcze nie wiem. Boję się po raz kolejny o życie ludzi, których kocham.
Siedzę nieruchomo na krześle, kiedy drzwi się otwierają w celu wyprowadzenia dziewczynki.
Czuję okropną woń...
Bardzo znajomą.
Oczy zaczynają mnie piec, kiedy patrzę, jak wielu ze strażników traci przytomność.
Gaz!
Nie rozumiem zbytnio co się dzieje, bo i moja głowa szybko opada.
Zachowuję jednak świadomość.
Moje oczy są otwarte, a dookoła panuje cisza.
Co to ma znaczyć?

Każdy strażnik i człowiek leży bezwładnie na ziemi.
Do pokoju wbiega około tuzin ludzi w maskach gazowych. Nie potrafię ich rozpoznać... Mają całe twarze zakryte.
Jedna z postaci przecina wszystkie moje i pasy Gale'a. Słyszę komendy.
- Caudell, weź córkę. Ramuel, zaczekaj, aż ich zabiorą.
Ktoś bierze mnie na ręce, a ja chciałabym krzyknąć, ale jestem kompletnie sparaliżowana, a mój mózg nie kojarzy faktów.
Caudell? Ramuel?
Caudell, weź córkę.
To Michael! A Ramuel, to nazwisko Artura, brata Peety! Tak! Nadeszła odsiecz!
Ten, kto mnie niesie, zaczyna biec, a w pomieszczeniu, słychać wystrzały z broni palnej.
Ktokolwiek nas przesłuchiwał, już nie żyje.

Mija około parę minut, aż odzyskuję władzę nad ustami i wypowiadam słabo:
- Peeta...
- Jest cały i zdrowy, prosze pani. - odpowiada mi mój wybawca.
Uśmiecham się szeroko. On żyje...
- Wyzwoliliśmy wszystkich więźniów. Jest pani bezpieczna i oni też.

środa, 1 lipca 2015

118. Twój ślad

Witam was... 
Nowa notka w środę.
- Tina

##############################################

Mijają godziny, a może raczej dni. Coraz częściej słyszę swój głos.

Cisza... Cisza... I cisza....
Chyba zaczyna mi odbijać. Czuję się dziwnie. Może to wpływ narkotyku m w mojej krwi, albo zbyt długiej samotności.
Z czasem jednak, kiedy morfalina przestaje działać, a śpiewanie staje się dla mnie co raz większą trudnością.

Do moich uszu dociera odgłos kopania w kratę mojej celi. Metal odskakuje głośno i uderza w ścianę z hukiem.

Błagam, nie podchodź. Błagam, nie podchodź. Błagam...
Zawisa nade mną twarz o niesamowicie dziwnych konturach i zimnych, niczym grudniowy śnieg oczach. Mężczyzna uśmiecha się lodowato odsłaniając nierówne szeregi żółto czarnych zębów. Jego oddech potwornie śmierdzi.
- Dzień dobry, kosogłosie. - mówi głosem zdradzającym pogardzę.
Zachowuję zimną krew. Nie odzywam się.
- No... Nareszcie gówniara ze mnie zejdzie. - mruczy.
Unosi mnie z niebywałą lekkością i przerzuca sobie przez ramię.
Mój wrzask potwornego bólu rozchodzi się echem po pomieszczeniach. Każdy jego krok powoduje kolejną eksplozję okrutnego i pulsującego kłucia w mojej klatce piersiowej.
Nie mogę oddychać.
Czuję się, jak szmaciana lalka miotana wstrząsami, bólem i nie mogąc się ruszyć. Pot i łzy spływają w górę mojej twarzy.
W końcu zostaję rzucona na coś twardego i przypięta mocno pasami, które pod koniec okalają moje nadgarstki, ramiona, kolana, tułów i czoło.
Nie mam siły, aby otworzyć oczy.
Morfaliny... Morfaliny...
- Otwórz oczy, panienko, albo sami ci je otworzymy.
Niechętnie uchylam powieki i widzę szereg strażników, mężczyznę stojącego nade mną i dziewczynkę.
Ma może z piętnaści lat. Stoi z uśmiechem na twarzy zdradzającym podekscytowanie.
Ją to kręci... To,że czuję ból sprawia jej przyjemność. Ona cieszy się mogąc obejrzeć, jak zaraz zaczną mnie razić prądem czy...
O... Nie...
Do głowy przychodzi mi nowa myśl.
Co, jeśli chcą na moich oczach torturować lub zabijać Galea i Peetę? Co jeśli będę zmuszona patrzeć, jak mój mąż zostaje pozbawiony języka za pomocą którego potrafi zmienić ludzkie poglądy, a mojemu przyjacielowi odcinają palce? Ja tego nie przeżyję.

To nie tak miało być

los chyba zadrwił z nas
czy po to dusze złączył,
by za chwilę znów
rozerwać nić łączącą je

W milczeniu naszych ust

zwątpienie utkał czas
przepaści między nami
już nie zniszczy nic,
bo zabrakło słów w obliczu łez

Kiedy nas już nie będzie

pamiętać chcę czas,
kiedy w siebie zapatrzeni
zakochani, ty i ja
Zanim w proch obrócił się nasz świat
w moim sercu na zawsze
zostanie twój ślad.

Zdążam dokończyć w myślach tę pieśń, zanim zostaję spytana o pierwszą rzecz.

- Jak wiele wiesz o trzynastce?
Słowo trzynastka  wypowiada ta, że opluwa moją twarz.
Nie odpowiadam na to pytanie.
A więc to o to chodzi. O informacje. 
Czy warto trzymać je dla siebie, podczas, gdy Peeta lub Gale, albo i oboje będą umierać?
Wzdycham.
Mężczyzna się uśmiecha. 
- Może brakuje ci towarzysza.... - zaśmiał się. - Przyprowadżcie go.
Zasówy głośno szczękają, kiedy do środka wprowadzają drugą osobę. 
Jest ubrany na czarno, i ledwie stęka, kiedy rzucają go na postawione obok krzesło i przypinają pasami. 
- Gale... - szepczę. 
Spogląda na mnie zbolałym wzrokiem.

- No... Chyba jeszcze kogoś nam tutaj brakuje... - mruczy mężczyzna, a klapa po raz kolejny szczęka.
Nie.., myślę. Teraz przyprowadzą Peetę.

Mylę się. 
Popychają ją... I przypinają tuż przed naszymi oczami, a jeden ze strażników przykjłada jej rozpalony do białości pręt niemal do skóry na twarzy.
- Jak wiele wiecie o trzynastce?
Posy!